Kolońska katedra

Notatka Ryszarda Kapuścińskiego z 1984


Kolońska katedra: przejmująca. Ogrom kamienia uwięzionego, zamęczonego, wbitego w monstrualny gorset form, linii, kolumn. Stalagmit oszałamiający stężoną silą i wielkością. Spiętrzona dżungla gzymsów, łuków, zwieńczeń. Masa, która poraża, miażdży, rzuca na kolana.


Wewnątrz - zupełnie pusto: mroczna chłodna pustynia.
Prawie nikt tu nie przychodzi. Czasem wejdzie grupka turystów, żeby rzucić okiem na ołtarz, na rzeźby, na witraże. Siwy zakrystian przechadza się z puszką od kolumny do kolumny, tam i z powrotem krokiem miarowym, twardym - jak wartownik. Potrząsa puszką - puszka lekka, pusta, nie wydaje dźwięku.



Na placu przed katedrą:
  cztery osoby zwrócone plecami do siebie, nieruchome, trzymają się za ręce. Wyglądają jak pomnik, pomnik happening, bryła na moment zatrzymana w ruchu. Na piersiach mają zawieszone hasła. Przeciw czemuś protestują, o coś walczą. Wśród ludzi, którzy tu luźno i bez wyraźnego celu wałęsają się po placu, zwarci, sprężeni, mocni, od razu rzucają się w oczy:
  to zrozumiałe - ten który walczy jest napięty, napięcie wyodrębnienia w jeden punkt. Nasza reakcja - obojętna, nijaka czy nawet ironiczna - zupełnie go nie obchodzi. Jeżeli stoimy z boku, jeżeli nie przyłączamy się, to znaczy, że jeszcze nie dojrzeliśmy, że ciągle jesteśmy poniżej, że przed nami długa droga, którą on przebył już wcześniej. I że na pewno będzie to ta sama droga. Ta sama, w tym samym kierunku.
  Wierzą w to, inaczej by tu nie stali

O sto metrów dalej zaczyna się szaleństwo, kolorowy obrządek, wielkie misterium!
  To Hohestrasse - główna ulica miasta. Porzucamy mroczną mistykę katedry i bezwzględny protest bojowników, porzucamy modlitwę i walkę, zanurzamy się w tłumie. Bo przez Hohestrasse ciągnie tłum, niezliczony, nieskończony, mrówczy. Ciągnie procesja, rzeka. Ludzie idą stłoczeni, ożywieni, przejęci. Czuje się że łączy ich to samo oczekiwanie, ta sama potrzeba.
  Ta procesja nigdy nie dotrze do katedry, choć katedra jest tuż, obok. Jest to bowiem procesja ku czci innych bogów, których rozległy i bogaty panteon błyszczy neonanmi, reflektorami, lustrami, mosiądzem i niklem.Wzdłuż całej ulicy ciągną się ich świątynie: C&A KAUFHALLE HANSEN BOECKER PARISCOP MALKOWSKY ROTOQUELLE DUGENA LANGHAROT GETTNER
W przeciwieństwie do wyludnionej katedry, w tych bazylikach - tłok, gorączka, jakieś wewnętrzne pobudzenie ludzi, ich zupełne pochłonięcie, pogrążenie w obrządku zakupów:
religia świata konsumpcji, jego siła napędowa i liturgia, jego ciągle ponawiany akt strzelisty.
  Dopiero tutaj można odpowiedzieć co skłania ludzi do wydajnej pracy, do wysiłku, do udziału w wyścigu, żeby zrobić więcej, lepiej, sprawniej:
widok towaru.
  Nie obietnica towaru, ale właśnie jego widok, jego materialna namacalna obecność, jego kształt, kolor, jego obfitość, erupcja, lawina;
  to, że jest w zasiegu ręki, że jest go tyle, że cię opętał, że już poddałeś sie temu niezmiennemu rytmowi tygodnia - pięć dni ciężkiej, pilnej pracy, aby szóstego dnia rano, w sobotę, wziąć udział w misterium zakupów.
  Zakupy jako forma życia towarzyskiego, jako rodzaj rozrywki i odprężenia. Jako gra.
  Ludzie umawiają się: pójdziemy razem na zakupy
 - jest w tym coś z klimatu wschodniego rynku, coś z perskiego bazaru czy arabskiego suku, a więc z miejsc, gdzie jednocześnie królestwem towaru i królestwem kultury: zdobycie towaru nie jest tu celem samym w sobie i nie odbywa się walce, atmosferze konfliktu i agresji, ale przeciwnie - chodzi tu o kontakt, o zbliżenie, o wspólnotę.

 Obrządek sobotnich zakupów trwa kilka godzin.
  Po południu Hohestrasse pustoszeje.
  Znika procesja.
  Ekspedienci zamykają domy towarowe, właściciele zamykają skepy. Znikają kataryniarze, znikają graficy, któzy zarabiają rysując twarz Chrystusa na chodniku, znika skrzypek grający zawsze Mendelssohna i zespół rockowy grający na kawałkach szkła. Nie widać ludzi obładowanych towarem, nie widać sprzedawców kasztanów, nie słychać tramwajów.
  Kolonia przestaje istnieć.
  Wtedy właśnie, w to puste, martwe, nudne i beznadziejne sobotnie popołudnie, kiedy wszystko jest zamknięte na kłódkę, zaryglowane, zatrzaśnięte i z tego powodu nie ma żywego ducha na ulicach, na placach, na przystankach, nigdzie, wtedy najlepiej widać, skąd bierze się miasto:
  bierze się z handlu;
  miasto bierze się ze sklepów pełnych towaru, z chodzenia od wystawy do wystawy, z patrzenia, oglądania, z dotykania, z pytania o cenę;
  bierze się ze wspólnego siedzenia przy barze, przy stoliku w restauracji, na tarasie kawiarnii;
  z rozmowy, z wymiany, dyskusji, ze sporu, szukania czegoś nowego, z szukania czegoś ważnego;
  ze światła, z blasku, z pulsowania neonów, migotania kolorów, z ruchu, z tłoku, z pędu, z wiru, z wrzawy, z łoskotu, z oszołomienia;
  z ulic, które cię kuszą, nawołują, osaczają wystawami, reklamami, nowościami, pomysłami, cudami, blichtrem;
  które kipią, iskrzą się, pachną, huczą, trąbią, fruwają, wybuchają;
  miasto bierze się z rynku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz